środa, 9 października 2013

Dawniej? Nie kojarzę

Milczały.
Nie mając nic do powiedzenia.
Milczały.
Wspominając dawne rozmowy.
Milczały.
Przerażone tym, że dłoń nie pasuje już do drugiej dłoni.
Milczały.
Bo to było lepsze, niż sztuczne słowa.
Milczały.
Przesyłały sobie nieśmiałe uśmiechy. Jakby były sobie obce. Jakby poznawały się na nowo.
Milczały.
Słowa nie chciały wyjść z głowy, nie chciały przecisnąć się do ust.
Milczały.
A wokół było tak głośno.
Przestały milczeć.
Zwróciły się do innych.
Straciły siebie na kilka chwil.
I kilka kolejnych.
Czas biegł szybko.
Biegł łapiąc je za ręce.
Biegły razem z nim.
Biegły razem. Lecz osobno.
Każda zanurzone we własnych myślach.
A w wielu z nich to ta druga grała główną rolę.
Zamykały oczy.
Za chwilę będzie jak dawnej.
Nie było.
Śmiech rozciągał wargi, ale gasł w oczach, kiedy spojrzały na siebie.
Odwracały wzrok.
Nie dzisiaj.
Może jutro.
Może jutro będzie jak dawniej.
Może w piątek, albo w poniedziałek.
Jak dawniej.
Może poniedziałek sprawi, że znowu spojrzą sobie w oczy bez pośpiechu, bez strachu przed zmianami.
Wtorek połączy ich ramiona w uścisku pełnym ulgi.
W środę szczerze się pokłócą. Tak normalnie, do bólu.
W czwartek się pogodzą ,bez przesadnej słodyczy.
Piątek przyniesie  szczery uśmiech, taki na który zwrócą uwagę.
W sobotę siądą przy herbacie i nażrą się jak słonie.
Niedziela. W niedzielę powiedzą: tęskniłam.
A może się rozstaną.
Tak jak rozstają się pasażerowie pociągu, którzy ucięli sobie krótką pogawędkę.
Miło było poznać.
Już więcej się nie zobaczymy.
Nie tak naprawdę.
Nie tak jak dawniej.


piątek, 2 sierpnia 2013

Gdy sensu brak

Proszę pana, ja do pana mówię po dobroci.
Ja nie krzyczę. Na razie.
Ja jestem spokojna.  Do czasu.
Ja mam do pana tylko jedną prośbę: niech się pan łaskawie odwali.
Odpuści, da spokój. I mnie i sobie.
Po co to panu? No po co, się pytam?
Czy pan nie widzi, że mi spuchła kostka? Że moja twarz zaraz wybuchnie irytacją? Że mnie to rozsadza od środka?
I błagam, niech pan nie pyta co takiego. Nie powiem. A chciałabym, niech pan uwierzy. Tylko cholera, nie wiem.
A pani co się tak gapi?
Ach, przepraszam, uniosłam się.
Niech pani w geście swej wspaniałomyślności spuści ze mnie swój natarczywy wzrok. Z góry dziękuję.
Aż się dziwię ile drzemię we mnie w tej chwili niewypowiedzianych wulgaryzmów, które w tej chwili najlepiej opisałyby stan mego zmęczonego umysłu i w sumie dopiero co obudzonego ducha.
Ależ niech się pani nie martwi, nie zamierzam wypowiadać ich w pani obecności. Przynajmniej na chwilę obecną.
Jednak swoją drogą to ciekawe o ile prościej jest jednym prostym gestem, słowem czy ich krótkim zbiorem wyrazić swój aktualny pogląd na swoje położenie względem tego brutalnego świata.
Weźmy na przykład sytuacje gdy ma pani po prostu dość. Wszystkiego. No już, niech pani nie ucieka wzrokiem. Każdy tak czasem ma, pani również.
Czy w takim momencie nie wydaje się pani prostsze, lub wręcz naturalniejsze siąść na podłodze, zakryć głowę rękoma i powiedzieć w jakże bezpardonowy sposób: „ja pieldolę”  na przykład, lub „kulwa mać” ,niż stanąć wyprostowanym i patrząc jakiemuś bliżej niezidentyfikowanemu obiektowi w twarz lub inną część ciała wygłosić podobny do  poniższego wywód: muszę pana/ panią/ obiekt z przykrością zawiadomić, że niestety ale me życie w chwili obecnej nie ma większego sensu, wszelkie okoliczności wydają się sprzeciwiać jakiejkolwiek próbie zmiany tego stanu przez moją skromną osobę( i nie tylko), gwiazdy na niebie mówią, że mój poziom irytacji właśnie przekroczył nie wiadomo przez kogo i na jakiej podstawie określoną normę, a ja sama mam  ochotę się po prostu oddać w ramiona tej słabszej odnogi mego charakteru, jednym słowem  się rozbeczeć.
No niech pani powie, czy nie łatwiej wyrazić swoje emocje przez wypowiedziane przez zaciśnięte szczęki, z językiem przyklejonym do podniebienie „pies w dolę”? Niech się pani nie wstydzi, ja nikomu nie powiem. Chyba.
I może pani mówić, że to mi minie. Ależ ja wiem. Kiedyś minie każdemu. Głównym tego powodem jest brak lekarstwa na nieśmiertelność. Jednak to chociaż trochę pocieszające.
Niech pani nie mówi że jestem po prostu zdenerwowana. Nie można się zdenerwować po prostu. Ostatnim słowem jakim bym opisała mój obecny stan jest „prosty”.
Zamilkła pani. Ach, że niby w moich ustach te słowa nie mają zbyt dużego sensu. Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem.
Ale z drugiej strony ja mało co rozumiem, więc mogę zwrócić pani honor.
Właściwie to jaki w tym moim monologu sens? A właśnie! Żaden.
Pan również zamilkł. I tylko pan wzdycha.
Może ja też zamilknę.
Zamilkłam. Nie przeszło.
A pan się nie odwalił.








wtorek, 11 czerwca 2013

Being a caterpillar

Czuję się jak motyl, któremu oderwano skrzydełka.

Kiedyś były za ciężkie żeby na nich latać, albo ktoś ciągle za nie ciągnął, darł, deptał, ale teraz ich nie ma. Chyba wcale i chyba ani trochę.

Leżą na podłodze, tuż przy mnie, a ja tylko tępo się im przyglądam.

Na moich plecach ciągle podrygują jakieś nędzne pozostałości. Dygotają przerażone i zziębnięte.

Może za wcześnie urosły? Może nie wytrzymały ciężaru mojego, moich problemów,  moich ambicji i marzeń.

Może ktoś już wcześniej je odrywał, kawałek po kawałku, a ja tego nie zauważyłam?

To źle. Czuję się bez nich naga. Zimno mi bo nie ukrywają moich  poranionych pleców. Teraz leżą na podłodze. Bezwładne i nieco już wyblakłe.

Mogę je zasuszyć, jak suszy się kwiaty na zimę. Mogę je włożyć do słownika. Pod literę M jak motyl. S jak skrzydła albo jak szczęście. W jak wolność. Nie. Nie, nie, nie. To nie to one znaczą. Nie tego są symbolem. C jak cierpienie. G jak gorycz. B jak bezsilność. O jak obojętność. Z jak zwyczajność czy jak zwątpienie.

Mogę je też przyszyć. Zrobię to krzywo, bo nikt nie umie dobrze szyć od tyłu, prawda? A już nigdy nikomu nie zaufam jeśli chodzi o moje skrzydła. Może ten ktoś tylko powie, że moje skrzydła znowu są na miejscu a tak naprawdę będą tam zwykłe kartki papieru. Białe i zwyczajne. Nie fantazyjne, kolorowe i jedyne jak Moje skrzydła. Nie, przyszyję je sama. Ale każdy będzie widzieć że odpadły bo będą przyszyte krzywo. Będę widzieć to ja, za każdym razem kiedy spojrzę w lustro stojąc do niego tyłem. Pewnie mnie już nie uniosą. Będą na to za słabe.

Albo…może je spalić? Zapomnieć, że kiedykolwiek istniały. Że kiedyś byłam inna, mniej podobna do wszystkich pozostałych.  I tak rany na plecach przypominają o bólu jakie zadało ich odejście. Może pozwolić ranom się zagoić. Ot tak. Bez walki. Bez rannych.

Nie. Nie, tak po prostu. Nie, tak ot tak. To słowo wypada z mojego gardła cichym charkotem i opada prosto na skrzydła. Nadaje im trochę czerwieni.

Chociaż ten jeden raz. Chociaż na chwilę. Chociaż na mgnienie oka i jedną tysięczną sekundy. Będę odważna. Odporna. Nie pójdę na łatwiznę. Ten raz.

Moje skrzydła odrosną. Ja sama je wyhoduje. Wyrosną nowe, inne. Bo teraz i ja jestem inna. Mocniejsze i cenniejsze. Wiem, będzie boleć. Jak jasna cholera, jak wszystkie upokorzenia, jak ból którego nie da się zapomnieć, jak wyrywanie zęba, jak złamane serce, jak suchość w gardle, jak policzki nasiąknięte łzami, jak stopy w za ciasnych butach, jak poparzona od słońca szyja, jak wyrwane włosy, jak ból fantomowy.

Będzie boleć długo. Będzie boleć strasznie. Na pewno bardziej, straszniej i dłużej niż gojące się rany. Ale skrzydła w końcu odrosną i zakryją krwawe ślady na plecach. Uniosą w dal, wysoko, gdzieś indziej.
A ja z góry pomacham tym, którzy te skrzydła wyrwali. Podziękuję. Nie będę mściwa.
Grzecznie się skłonie, skulę przed nimi. Oni pewnie będą patrzeć ze zdziwieniem, pogardą i strachem.

Tak, zrozumiem to bardzo dobrze. Ja też się bałam. Bałam się bólu, widoku skrzydeł na podłodze, tej zwyczajnej i tak innej ode mnie osoby jaką się stałam.

Ludzie często podziwiają motyle. Motyle? Nie, nie motyle. Podziwiają ich skrzydła, reszty się brzydzą. A już jak bardzo brzydzą się gąsienic.

Ja brzydzę się sobą. Obrzydliwą, kłamliwą, zwyczajną wśród wielu larwą.

Ale to już nie potrwa długo. Teraz klęczę na podłodze i starannie odrysowuję kredą kształt odpadłych skrzydeł. Wszystkie ich wzory, kolory. Po co? Żeby porównać z nimi nowe skrzydła. Powiedzieć na głos: Byłyście inne niż ja, niepasujące, brzydsze.  Owijam się w kokon. Zapadam w sen. To nic, ja to przetrzymam. Nic mi nie zrobią.

Jeszcze zobaczycie, wyfrunę z nowymi, pięknymi skrzydłami.
Jeszcze zobaczycie. Nie będę larwą. Będę akceptującym siebie, dzielnym i odważnym motylem.




sobota, 8 czerwca 2013

Późno już, nie śpiąc to piszę

Patrząc na zwłoki zabitego przed chwilą samca komara, podświetlane mdłym blaskiem ekranu laptopa, nachodzi mnie pewna refleksja.
Czym jest na przykład zwykły przypadek?
Czy przypadek zdecydował, że ten właśnie samiec komara wleciał przez uchylone okno do mojego pokoju?
Czy to przypadek sprawił, że zgasiłam światło zanim zdążył odnaleźć drogę powrotną do swojej komarzej wolności?
Czy przypadkiem nie zabiłam ojca całej rodziny?
Czy przypadkiem nie jestem już nieco śpiąca?
Przypadkiem chyba tak.

Boże, za moim laptopie leży martwy robal.

środa, 29 maja 2013

Co tu się dzieje?!

Nie jest normalnie, źle czy dobrze. Ani dziwnie, spokojnie ani burzliwie. Chyba coś wymyka mi się spod kontroli. Jeszcze niedokładnie wiem co, ale już mi się to nie podoba.


Zapomnij, choć nie masz o czym.

Nie angażuj się, choć właściwie nie było w co.
Nie rób sobie nadziei, nikt niczego nie obieca.
Pamiętaj o tym kim jesteś, i o tym kim być nie możesz i nie będziesz.
Uodpornij się na ból, chociaż nigdy go nie czułaś.
Nie zapamiętuj szczegółów, zemszczą się.
Nie przedkładaj niczego ponad  swoją rzeczywistość, bo w końcu nawet ona rzeczywista nie będzie.
Ignoruj, by w końcu stać się ignorowaną.
Poddaj się, zamiast walczyć na śmierć.
Skupiaj się na przepływie swojej krwi, zamiast się nią dzielić.
Nie marnuj, albo właśnie zmarnuj żeby nie zmarnować.
Nie przejmuj się, nie wtedy kiedy ktoś nie przejmuje się tobą.
Myśl o sobie.
Myśl pozytywnie.
W ogóle myśl.


Staraj się nie wybuchnąć śmiechem

wtorek, 7 maja 2013

Schronienie z kryształu


Siedzę w kryształowej  klatce.
I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że wcale dobrze nie jest.
Drzwi są szeroko otwarte.
Mogę wyjść w każdej chwili ,ale nie chcę.
Bo na zewnątrz jest tak…sztucznie.
Sztuczne reakcje, sztuczna troska, nawet sztuczna prawda.
Sztuczne relacje.
Jakby moja kryształowa klatka czekała na kogoś opakowana w sztuczne, plastikowe pudełko.
A chciałabym żeby ktoś zawiesił ją na jakimś drzewie, na polanie, na świeżym powietrzu.
Żeby cokolwiek było naturalne.
Żeby gest, który ktoś wykonuję nie wzbudzał moich podejrzeń, nie musiał być poddawany testom autentyczności.
Bo w klatce jest trochę ciasno.
Ale wolę siedzieć tutaj z moją muzyką, moimi myślami, z garstką ludzi, za którymi tęsknię, niż siedzieć w nawet największym plastikowym pałacu z tą całą sztucznością. Z ludźmi, których znam od wielu, sztucznych lat, którzy gdyby mogli sprzedaliby mnie za kilka sztucznych, nieprawdziwych banknotów, ze sztuczną troską, ze sztuczną opieką, ze sztucznym światłem.
Klatka to moje schronienie.
Kryształ to filtr sztuczności.
A sztuczny świat niech sobie będzie.
Niech tańczy w sztucznych butach, niech śpiewa sztuczne piosenki i niech się sztucznie uśmiecha. Niech jedzą sztuczne obiady w swoich plastikowych posesjach, niech ronią sztuczne łzy.
Nikt im nie broni.
A ja siedzę sobie w mojej klatce. I wyjść nie zamierzam.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Kula już leci, tylko spokojnie


Kula leciała z zawrotną szybkością.
Ale to była jedna z tych chwil, kiedy świat zwalnia kilkunastokrotnie i czujesz się jakbyś był muchą, która może odlecieć w ostatniej chwili.
Widział ją, mógłby opowiedzieć o niej ze szczegółami.
Zdążyłby uciec. Ale po co?
Nienawidził bawić się w chowanego czy w berka.
Kochał spokój.
A teraz mógł bez żadnych przeszkód stać spokojnie w miejscu.
I czekać.
Kątem  oka zahaczył o lufę czarnego jak słoma pistoletu, ale po chwili znowu zaczął wpatrywać się w kulę.
Po co?
To pytanie dudniło o ściany jego czaszki.
Po co dzisiaj rano misternie układał papiery na swoim mahoniowym biurku?
Po co ubrał się w najlepszy garnitur?
Po co zaprzątał sobie tym głowę?
Po co badał rano ciśnienie?
Po co kupił kota?
Po co mu ta koszulka polo, którą dostał wczoraj?
Po co jeździł taksówką?
Po co kupował na święta diamentowe kolczyki swoim sekretarkom?
Po co chodził do biura w niedziele?
Po co mu w domu cztery telewizory?
I znowu popatrzył na kulę.
Była już całkiem blisko.
Czekał na jakieś katharsis , ale ostatnia myślą było to, czy pamiętał ,do choler ,nakarmić tego kota, którego nie wiadomo po co kupił.
I wtedy uderzyła.
Krew wyglądała jak rzeka, która zgubiła swoje brzegi.
Jęknął i opadł w dół.
A gdy tak leciał, przypomniał sobie, że nakarmił kota. Szprotami.
Z otępienia wyrwał go jakiś głos.
Nie dotarło do niego kto i co do niego mówi.
Podniósł oczy i nagle wszystko do niego powróciło.
Wszystko .
Tym razem usłyszał już słowa, które leciały na lekkich skrzydłach w jego kierunku:
-Dziękuję tato. Fajny pistolet. A ty jesteś fajnym Indianinem.
Jego pięcioletni syn położył na podłodze czarny pistolet na kulki, po czym podszedł do niego i przyjrzał mu się uważnie.
-O, trafiłem Cię w palec. Poproszę mamę o plaster.
Wybiegł z pokoju.
Po co?
Po co mu ten spokój?
Jest spokojny. Leżąc na podłodze w salonie swojej byłej żony, z pióropuszem na głowię, udając, że nie żyję.
Tak, jest spokojny.
I po co?
Spokój pożarł jego życie.
Teraz on pożre spokój.
I wybiegł z pokoju za synem, chwytając pistolet z podłogi. Zaczął wydawać okrzyki bojowe godne prawdziwego indiańskiego wodza.
I dlaczego nie lubił bawić się w berka?