Czuję się jak motyl, któremu oderwano skrzydełka.
Kiedyś były za ciężkie żeby na nich latać, albo ktoś ciągle
za nie ciągnął, darł, deptał, ale teraz ich nie ma. Chyba wcale i chyba ani
trochę.
Leżą na podłodze, tuż przy mnie, a ja tylko tępo się im
przyglądam.
Na moich plecach ciągle podrygują jakieś nędzne
pozostałości. Dygotają przerażone i zziębnięte.
Może za wcześnie urosły? Może nie wytrzymały ciężaru mojego,
moich problemów, moich ambicji i marzeń.
Może ktoś już wcześniej je odrywał, kawałek po kawałku, a ja
tego nie zauważyłam?
To źle. Czuję się bez nich naga. Zimno mi bo nie ukrywają
moich poranionych pleców. Teraz leżą na
podłodze. Bezwładne i nieco już wyblakłe.
Mogę je zasuszyć, jak suszy się kwiaty na zimę. Mogę je
włożyć do słownika. Pod literę M jak motyl. S jak skrzydła albo jak szczęście.
W jak wolność. Nie. Nie, nie, nie. To nie to one znaczą. Nie tego są symbolem.
C jak cierpienie. G jak gorycz. B jak bezsilność. O jak obojętność. Z jak
zwyczajność czy jak zwątpienie.
Mogę je też przyszyć. Zrobię to krzywo, bo nikt nie umie
dobrze szyć od tyłu, prawda? A już nigdy nikomu nie zaufam jeśli chodzi o moje
skrzydła. Może ten ktoś tylko powie, że moje skrzydła znowu są na miejscu a tak
naprawdę będą tam zwykłe kartki papieru. Białe i zwyczajne. Nie fantazyjne,
kolorowe i jedyne jak Moje skrzydła. Nie, przyszyję je sama. Ale każdy będzie
widzieć że odpadły bo będą przyszyte krzywo. Będę widzieć to ja, za każdym
razem kiedy spojrzę w lustro stojąc do niego tyłem. Pewnie mnie już nie uniosą.
Będą na to za słabe.
Albo…może je spalić? Zapomnieć, że kiedykolwiek istniały. Że
kiedyś byłam inna, mniej podobna do wszystkich pozostałych. I tak rany na plecach przypominają o bólu
jakie zadało ich odejście. Może pozwolić ranom się zagoić. Ot tak. Bez walki.
Bez rannych.
Nie. Nie, tak po prostu. Nie, tak ot tak. To słowo wypada z
mojego gardła cichym charkotem i opada prosto na skrzydła. Nadaje im trochę
czerwieni.
Chociaż ten jeden raz. Chociaż na chwilę. Chociaż na
mgnienie oka i jedną tysięczną sekundy. Będę odważna. Odporna. Nie pójdę na
łatwiznę. Ten raz.
Moje skrzydła odrosną. Ja sama je wyhoduje. Wyrosną nowe,
inne. Bo teraz i ja jestem inna. Mocniejsze i cenniejsze. Wiem, będzie boleć.
Jak jasna cholera, jak wszystkie upokorzenia, jak ból którego nie da się
zapomnieć, jak wyrywanie zęba, jak złamane serce, jak suchość w gardle, jak
policzki nasiąknięte łzami, jak stopy w za ciasnych butach, jak poparzona od
słońca szyja, jak wyrwane włosy, jak ból fantomowy.
Będzie boleć długo. Będzie boleć strasznie. Na pewno
bardziej, straszniej i dłużej niż gojące się rany. Ale skrzydła w końcu odrosną
i zakryją krwawe ślady na plecach. Uniosą w dal, wysoko, gdzieś indziej.
A ja z góry pomacham tym, którzy te skrzydła wyrwali.
Podziękuję. Nie będę mściwa.
Grzecznie się skłonie, skulę przed nimi. Oni pewnie będą
patrzeć ze zdziwieniem, pogardą i strachem.
Tak, zrozumiem to bardzo dobrze. Ja też się bałam. Bałam się
bólu, widoku skrzydeł na podłodze, tej zwyczajnej i tak innej ode mnie osoby
jaką się stałam.
Ludzie często podziwiają motyle. Motyle? Nie, nie motyle.
Podziwiają ich skrzydła, reszty się brzydzą. A już jak bardzo brzydzą się
gąsienic.
Ja brzydzę się sobą. Obrzydliwą, kłamliwą, zwyczajną wśród
wielu larwą.
Ale to już nie potrwa długo. Teraz klęczę na podłodze i
starannie odrysowuję kredą kształt odpadłych skrzydeł. Wszystkie ich wzory,
kolory. Po co? Żeby porównać z nimi nowe skrzydła. Powiedzieć na głos: Byłyście
inne niż ja, niepasujące, brzydsze.
Owijam się w kokon. Zapadam w sen. To nic, ja to przetrzymam. Nic mi nie
zrobią.
Jeszcze zobaczycie, wyfrunę z nowymi, pięknymi skrzydłami.
Jeszcze zobaczycie. Nie będę larwą. Będę akceptującym siebie,
dzielnym i odważnym motylem.